poniedziałek, 25 stycznia 2016

Dzień z życia baseballisty

Otwieram oczy, za oknem ciemno. Godzina 5 rano. Wstaję bez większych problemów. Mam świadomość, że dziś nie wstaję aby iść do pracy. Wstaję, bo jadę na mecz. Pędem lecę do łazienki i jem śniadanie. Upewniam się, że spakowałem wszystko co mi będzie potrzebne. Dopijam ostatnie łyki herbaty i wyglądam przez okno. Podjeżdża kolega. Zakładam buty, biorę plecak i torbę, pędzę na dół. Pakuję się do auta i witam się z kolegą. Obaj jesteśmy w wyśmienitych nastrojach.

Przed nami prawie 300 kilometrów, ale nie przeraża nas to. Przyzwyczailiśmy się już po tylu latach gry. Na każdy mecz musimy dojechać około 120-300km. Jedziemy, słuchamy muzyki i przede wszystkim rozmawiamy. Nakręcamy się na nadchodzące mecze. Droga mija spokojnie. Robimy jeden postój na siku i jedziemy dalej. Jeśli komuś chce się pić lub jeść, robimy to w aucie. Nie ma czasu stawać na dłużej.


Dojeżdżamy na miejsce zazwyczaj jako ostatni, bo zazwyczaj mamy najdalej. Choć czasem zdarza się, że jesteśmy pierwsi. Tym razem wszyscy już byli przebrani i gotowi. Bierzemy wszystkie nasze rzeczy i ruszamy do szatni. Przebieramy się i zapobiegawczo korzystamy jeszcze z toalety. Ostatnie przepakowanie w szatni. Oby tylko niczego nie zapomnieć. W końcu spędzimy na boisku cały dzień. Lepiej wziąć wszystko co potrzebne, zamiast wracać się do szatni. Ruszamy do tunelu dla pałkarzy. Pogoda napawa optymizmem. Jest wprawdzie pochmurno, ale zapowiadali przejaśnienia i rzeczywiście słońce jakby próbowało przebić się przez te duże połacie chmur. Spokojnym krokiem przechadzamy się pomiędzy baseballowymi boiskami i idziemy na rozgrzewkę. W powietrzu czuć zapach świeżo skoszonej trawy. Delikatny wietrzyk smyra nasze twarze. Tak, to jest idealny dzień na baseball.

Rozpoczynamy od treningu odbijania w tunelu. Każdy ma po dwie serie, jednak jest nas tylu, że całość trochę czasu trwa. W końcu przychodzi moja kolej. Jak zawsze na rozgrzewce odbijam przeciętnie. Po mojej próbie nie wiem czego dzisiaj się spodziewać. Stać mnie na więcej, ale szło mi średnio. Nie przejmuję się tym. W końcu to tylko rozgrzewka. Wszyscy skończyli, więc ruszamy do boksu. Każdy zajmuje swoje miejsce. Choćby nie wiem jak duży był boks dla zawodników i tak zawsze jest za mały. Sprzęt wala się pod nogami.


Czas nas goni, więc trener zarządza rozgrzewkę ruchową. Zakładam suspensor, biorę rękawicę i zaczynamy od przebieżki po boisku, potem rozruszanie kończyn i oczywiście rozciąganie. Teraz już w parach możemy dotknąć piłki baseballowej. Zaczynamy rzucać, sumiennie co jakiś czas odsuwając się od siebie o 3 kroki, aż dojdziemy do odległości około 30 metrów. To jeden z najważniejszych momentów dnia. Wtedy już czujesz czy to jest ten dzień, kiedy ramię będzie twoim sprzymierzeńcem, czy też będzie Ci wadzić. Tego dnia akurat ramię mi działa jak należy. Czuję, że mogę rzucić mocno i celnie. Lekki ból jest standardem, więc się tym nie przejmuję.

Po rozrzucie, czas na infield. To ważna część dnia, bo przeciwnik już nas obserwuje. Obserwuje miotacza, obserwuje również naszą rozgrzewkę w obronie. Widzi wszystkie nasze słabe punkty. Widzi kto ma dzisiaj gorszy dzień. W tym momencie nie można sobie pozwolić na wyluzowanie. Na rozgrzewce trzeba dawać z siebie 100%. Oczywiście zawsze zdarzają się drobne błędy, ale szybko o nich zapominamy. Nasz czas na rozgrzewkę minął. Idziemy do boksu. Trener podaje kto gra na jakiej pozycji oraz line-up, czyli kolejność z jaką będziemy odbijać. Jestem siódmy.


Zaczynamy mecz w obronie. Jeszcze tylko okrzyk przed boksem i każdy rozbiega się w swoją stronę. Przed każdą zmianą chwilę jeszcze rzucamy, aby się nie zastać. Pierwszy mecz się zaczyna. Baseball to trudny sport. Przez większą część meczu stoisz w miejscu, ale nie możesz sobie pozwolić, choćby na chwilę nieuwagi. Musisz być skupiony przez te 2 czy 3 godziny non-stop. Nigdy nie wiesz kiedy piłka poleci w twoją stronę, a możesz mieć niecałe 0,5 sekundy na reakcję. Podczas meczu jestem w transie. Nie myślę o niczym, tylko o meczu. Chcę wygrać, zawszę chcę wygrać. Gdybym nie wierzył w zwycięstwo, nie wychodził bym na boisko. Baseball jest cudowny. Idealnie połączenie gry zespołowej z indywidualną. Istniejemy jako jeden organizm - drużyna, ale każdy "walczy" z miotaczem indywidualnie. Stojąc na pałce zapominam o wszystkich. Liczy się tylko miotacz. Groźne spojrzenie w oko, a potem tylko na piłkę. Do samego końca wzrok na piłce. Od momentu, gdy miotacz trzyma ją w dłoni i zaczyna narzut. Nie da się wybijać prawidłowo cały czas, ale każde dobre odbicie cieszy. Naprawdę cieszy. Wszystko w tej grze sprawia mi frajdę, której nie potrafię porównać do niczego innego. Każde odbicie, skrót, bieg na bazę, chwyt czy rzut, sprawia, że czuję się jak w raju. Podczas przerw między zmianami, trzeba dostarczać organizmowi węglowodanów, aby mieć wciąż energię. Niespodziewanie słońce wyszło zza chmur i zrobiło się okropnie gorąco. Wcinam rządek czekolady i lecę znów na boisko. Mija 7 zmian i po dwóch godzinach wygrywamy 8:7. Niesamowity mecz, ale jeszcze o nim nie rozmawiamy. Trzeba się skupić na drugim.



Mamy pół godziny przerwy między meczami. To dobry czas, aby odpocząć i coś zjeść. Zdejmuje buty, aby stopy odpoczęły. Wyjmuję kanapki, kładę się na cudownie zielonej trawie i rozkoszuję się chwilą. Odczuwam już zmęczenie, ramie nie jest takie świeże, ale wiem że zaraz się rozruszam i będę gotowy do dalszej gry.

Rozpoczyna się drugi mecz. Zajadam węglowodany coraz częściej. Wypijam litry wody, bo jest niesamowicie gorąco. Każdemu czasem się zdarza błąd w polu, ale wiem że jestem już w miarę pewną osobą na swojej pozycji. Chłopaki też to wiedzą, czuję to. W obronie idzie mi dziś bezbłędnie, jednak nie możemy sobie poradzić na pałce. W końcu jest moja kolej. Doprowadzam do pełnego stanu. Kolejna piłka będzie decydująca. Lubię tą nerwową atmosferę. Lubię mieć pełny stan, lubię wchodzić na boisko w kryzysowych momentach. Czuję niezwykłą presję, ale staram się ją okiełznać. Udaje mi się odbić. Odrabiamy straty. Później niestety nie jest już tak kolorowo i ostatecznie przegrywamy mecz 5:3. Odczuwam smutek. Mogliśmy wygrać, ale dziś byliśmy słabsi. Nigdy nie zwalam winy za porażkę na nikogo. Jesteśmy jednym organizmem - przegraliśmy wspólnie.


Oba mecze zajęły ponad 5 godzin, do tego rozgrzewka prawie 2 godziny. Idziemy jeszcze na zapole i siadamy w kółku na trawie. Trener zaczyna analizować mecz. Każdy mógł coś zrobić lepiej. Tak jest zawsze i zawsze jest coś do poprawy. Następnym razem wygramy, na pewno. Pełni optymizmu, humoru i z bojowym nastawieniem idziemy po rzeczy do boksu. Trzeba jeszcze posprzątać, bo na ziemi wala się mnóstwo butelek po wodzie i papierków po batonach, czekoladach i innych smakołykach. Szybki prysznic i trzeba ruszać do domu, bo już godzina 18, a przed nami prawie 300 kilometrów.

Podczas jazdy przez ten cały czas analizujemy i rozmawiamy o meczach. Sprawia nam to frajdę. Dojeżdżamy do Bełchatowa po 22. Dopiero wtedy po wyjściu z auta, czuję jak boli mnie każdy mięsień mojego ciała. Toczę się z torbami do domu. Przede mną jeszcze schody na czwarte piętro. W domu myję się i przygotowuję do snu. Dostrzegam ogromnego siniaka na udzie. Standard, nie pamiętam nawet w którym momencie meczu dostałem piłką. To nie jest ważne. To drobnostki. W końcu jem kolację i kładę się do łóżka. Kładę się niezwykle szczęśliwy i zasypiam po kilku sekundach. Zdążę się jeszcze tylko zastanowić, czy tak wygląda raj? Czy po śmierci będę grał cały czas w baseball? Jeśli tak, to mogę umierać nawet dzisiaj

1 komentarz: